Jeśli tu dotarłeś, wędrowcze musisz być bardzo zagubiony, albo zaciekawiony...
Jestem Sherry.
Wcześniej recenzje pisałam na Blasku Książek.
Ale prawdopodobnie już to wiesz.
Recenzentka. Uczennica technikum. Grafik. Bibliofilka. Entuzjastka seriali i filmów. Fanka piłki nożnej i gier komputerowych.
Więcej nie ma co się rozpisywać.
Blog, na którym się znaleźliście, jest moim królestwem.
Królestwem, na granicach którego, mam zamiar dzielić się z wami nie tylko recenzjami książek, ale i filmów, seriali, a także własnymi przemyśleniami na tematy związane, lub niezwiązane ze światem literatury.
Jako, że to dopiero początek, nie dziwcie się, że panuje tu bałagan. Niedługo zabiorę się za zakładki, za recenzje, za... wszystko. Ale póki co, będziecie musieli wytrzymać w tym bałaganie.
Nie wiem jak to się potoczy.
Nie wiem dokąd zmierza ta historia.
Nie wiem czy dam sobie radę.
Ale zrobię wszystko, by szerzyć czytelnictwo i wytrwać w prowadzeniu bloga.
Paige nie
jest zwyczajnym jasnowidzem. Jej dar jest wyjątkowy, niepowtarzalny i naprawdę
niebezpieczny. Dziewiętnastolatka łamie prawo Sajonu choćby tym, że oddycha.
To, że pracuje w kryminalnym podziemiu, a jej szefem jest Jaxon Hall, z
pewnością niczego nie ułatwia. Na polecenie swojego pracodawcy, Paige korzysta
ze swojego daru i włamuje się do ludzkich umysłów. Pewnego dnia spokój się
kończy. Panna Mahoney ma pecha. Zostaje złamana i przesłana do kolonii karnej
zwanej Oksfordem, która w tajemnicy, istnieje już dwieście lat. Na miejscu
okazuje się, że są sprawy, że istnieją rzeczy i istoty, o których nie miała jak
dotąd pojęcia. Rozpoczyna się walka, a ceną wygranej jest wolność lub śmierć.
Wszystko jest lepsze od tego co mogą zgotować nieposłusznym, kierujący
Oksforsem osobnicy.
„Nadzieja to jedyna rzecz, która może jeszcze wszystkich nas ocalić.”
Autorka -
Samantha Shannon jest młodą osóbką, a "Czas Żniw" to jej debiut
literacki, a jednocześnie zapowiedź siedmiotomowego cyklu fantasy. To nie jest
tak, że w książce od początku czytelnik wie o co chodzi. Niemalże siłą zostaje
wciągnięty do świata, którego zupełnie nie zna. Do świata jasnowidzów. Przez
pierwsze rozdziały oswajamy się z nową rzeczywistością, a Paige doskonale nam w
tym pomaga. Dziewczyna jest dobrym przewodnikiem po Sajonie w 2059 roku, gdzie
jasnowidze uważani są za wynaturzenie. Kiedy ląduje w Oksfordzie, wszystko jest
dla niej nowe. Zostaje protegowaną, wręcz własnością Naczelnika - tajemniczego
mężczyzny należącego do gatunku, którego istnienia Paige nie rozumie. Staje się
on jej trenerem, a równocześnie największym wrogiem. Ale żeby wygrać,
dziewiętnastoletnia jasnowidzka będzie musiała dostosować się do ponurych zasad
obowiązujących w nowym miejscu. Inaczej, szybko przekona się, że śmierć jest
najmniejszym złem, które mogą sprowadzić na nią panowie rządzący Oksfordem.
„- Nie jesteś niemową - powiedział. - Odezwij się.
- Myślałam, że nie mam prawa odzywać się bez pozwolenia.
Świat
wykreowany przez panią Shannon różni się od innych światów dystopijnych. Jest
wykończony do ostatniego szczegółu, dopracowany i naprawdę niesamowity. Po
skończeniu pierwszego tomu tej serii, mogę z całą pewnością powiedzieć, że
podziwiam autorkę całym sercem. Podziwiam za jej niezwykłą wyobraźnię, za jej
wyjątkowy pomysł, za akcję która trzyma w napięciu aż do ostatniej strony. Pani
Samantha "Czasem Żniw" zapada w pamięci czytelnika i nie daje o sobie
zapomnieć przez cały czas trwania lektury. Książka jest idealna. Na początku
mamy nawet spis jasnowidzów, a na końcu wyjaśnienia niektórych terminów, dzięki
czemu przez ponad pięćset stron brnie się, praktycznie nie czując upływu czasu.
W powieści nie brakuje zwrotów akcji, tajemnic, niebezpieczeństwa, nutki grozy.
Sam fakt, iż akcja jest umiejscowiona w kolonii karnej, gdzie jasnowidze są
niewolnikami istot zinnejrasy, każe czytelnikowi widzieć
wszystko w szarych, ponurych barwach.
„- Niech cię piekło pochłonie.
- Ja już istnieję na poziomie piekła.
- Istniej na tym, który jest jak najdalej od mojego.”
Klimat
jak i fabuła oraz reszta elementów książek, na które zwykle narzekam, składają
się w cudowną całość, zwaną "Czasem Żniw". Styl pisarki w żadnym
momencie nie daje nam powodu do narzekania na młody wiek autorki. Wręcz
powiedziałabym, że czytelnik czuje się onieśmielony niesamowitą wyobraźnią
twórcy tejże powieści. Kreacji bohaterów również nie mam niczego do zarzucenia.
Sama Paige nie jest idealna, miewa momenty naiwności, jednak przez większą
część lektury jawiła mi się jako wyjątkowo mądra, odważna i przyjemna postać.
Jeśli zaś mam się wypowiedzieć o Arcturiusie... już przy pierwszym naszym
spotkaniu zyskał moją sympatię. Czy jednak później coś się zmieniło? Czy jego
"panowanie" nad Paige i wrogie działania zniechęciły mnie do niego?
Nie. Ponieważ był postacią na tyle ciekawą i tajemniczą, że nawet nienawiść
Paige do Refaitów - nowej rasy, z którą mamy tu do czynienia, nie przysłoniła
mojej ciekawości.
„Zaufanie. Rozpoznałam to słowo. Zalany słońcem kwiat na skraju postrzegania, wabiący do innego świata.”
Czuję, że
choćbym nie wiem jak się starała, nie zdołam ubrać słowa wszystkich myśli,
które krążą mi w głowie po skończeniu pierwszego tomu tej serii. Może tak na
koniec dodam, iż czytając, zdałam sobie sprawę z podobieństwa do innej serii
fantasy, a po skończeniu książki, moje przypuszczenia się potwierdziły. Mam tu
na myśli "Gildię Magów" - Trudi Canavan. Myślę, że ci, którzy mieli
przyjemność spotkać się z trylogią tej pani oraz książką Samanthy Shannon
przyznają mi rację. Oczywiście, jako iż jest to debiutancka powieść autorki,
można się dopatrywać jakichś niedociągnięć, ale... po co? Przy tak wspaniałej
całości, czytelnik jest w stanie przymknąć oko na pewne rzeczy...
Jeśli
jeszcze nie sięgnęliście po "Czas Żniw", musicie czym prędzej
naprawić ten błąd. W tej pozycji, niemal każdy czytelnik znajdzie coś dla
siebie. Bogactwo świata, każe mi z niecierpliwością wyczekiwać na kontynuację
serii i liczę, że kolejne sześć tomów będzie tylko lepsze, a Shannon utrzyma
poziom, narzucony poprzez pierwszą część. "Czas Żniw" jest pozycją
niezwykłą, z pędzącą akcją, napięciem i tajemnicą, które przyciągają czytelnika
jak ogień ćmę. Poznając od podstaw świat 2059 roku i Sajon zapewniamy sobie
lekturę na tyle dobrą, by wyryła się w naszej pamięci i pozostawiła nas
głodnych kontynuacji...
9/10
Niezaprzeczalnie
polecam.
Pozdrawiam,
Sherry
„Umysł ślepca jest jak woda. Nijaki, szary, przeźroczysty. Wystarczy aby utrzymać przy życiu, ale nic ponadto. Ale umysł jasnowidza przypomina olej, jest w pewien sposób bogatszy. I tak jak olej i woda, te dwa umysły nie mogą się tak naprawdę ze sobą połączyć.”
Już na
samym wstępie pragnę zaznaczyć, iż jestem absolutną fanką mitologii. A już tym
bardziej, zastosowania jej w książkach. Mitologia celtycka (oraz grecka, ale to
w tym momencie nie jest ważne) jest szczególnie przeze mnie wielbiona, może
dlatego, że spędziłam naprawdę masę czasu przy poznawaniu jej. Zostałam nią
oczarowana parę lat temu, kiedy wraz z rodzicami i rodzeństwem, wybrałam się na
Święta do Irlandii. Już pomijając fakt, że zakochałam się w tym - absolutnie
cudownym kraju (i przepięknych małych miasteczkach!), zaintrygowały mnie
celtyckie symbole na pamiątkach, wierzenia dawnych ludności, a także cała masa
zabytków. Po powrocie do domu poczęłam zagłębiać się w ten temat (musicie
wiedzieć, że jeśli Sherry się czymś interesuje, to naprawdę wkręca się na
całego) i doszłam do wniosku, że jestem urzeczona Irlandzkimi wierzeniami. Już
od dawna szukałam książki, w której będę mogła znaleźć zastosowanie
dawnoceltyckich elementów i tak oto, wpadła mi w oko powieść, którą dziś
chciałabym wam przedstawić...
"Czarodziejki"
to amerykański serial. Łączy w sobie wiele gatunków, między innymi fantasy,
horror oraz komedię, czy nawet operę mydlaną! Akcja toczy się w San Fransico,
więc nikogo nie zdziwi, że krajem produkcji pozostaną Stany Zjednoczone.
Piosenką otwierającą serial jest utwór: "How Soon is Now?" śpiewany
przez Love Spit Love (co ciekawe jest to cover oryginału autorstwa grupy The
Smiths - użyty wcześniej w filmie "Szkoła Czarownic" - przypadek? Nie
sądzę). Moim skromnym zdaniem, piosenka jest po prostu cudowna! Zakochałam się
w niej niemalże od pierwszego wysłuchania.
"Fabuła, czyli rzecz najważniejsza"
A z czym
będziemy mieć do czynienia w serialu? Skupia się on na trzech siostrach -
tytułowych czarodziejkach, które według tradycji rodzinnej, mają imiona
rozpoczynającą się na literę "P". Najstarsza - Prue, niemal zawsze
zachowuje zimną krew i jest chyba najbardziej poważna ze wszystkich. Nauczyła
się brać odpowiedzialność za swoje czyny i młodsze siostry, które - w pewnym
stopniu wychowywała. Jako czarownica posiada dar telekinezy (może przesuwać
dowolne obiekty siłą umysłu). Piper - średnia siostra (i moja ulubienica), jest
naprawdę uroczą postacią. Jej głównym celem w pierwszym sezonie było godzenie
Prue z Phoebe, a swoje zadanie traktowała niezwykle poważnie. Piper jest
mistrzynią gotowania, pracuje w restauracji "Quake", a jako
czarownica potrafi spowalniać molekuły (zamrażać czas). Myślę, że jej moc jest
najciekawsza ze wszystkich, ale to szczegół. Ostatnią siostrą jest Phoebe -
nierozważna, lekkomyślna, o bujnej wyobraźni i naturze buntowniczki -
dziewczyna czasem naiwna, kochająca siostry i próbująca nie podpaść Prue. To
właśnie dzięki Phoebe cała trójka otrzymała swoje dary. A jeśli już o tym mowa,
to nasza słodziutka Phoebs ma - według mnie, najbardziej nudną ze wszystkich
mocy, bowiem widzi wizje przyszłości. (Krótko mówiąc jest jasnowidzem) Jednak
to dzięki jej umiejętności dziewczyny są w stanie walczyć ze demonami i ratować
świat przed złem.
W
pierwszym sezonie Phoebe wraca do domu rodzinnego w San Fransisco i znalazłszy
na strychu (a jakże), tajemniczą Księgę Cieni reaktywuje Moc Trzech -
największą magiczną siłę dobra jaka kiedykolwiek istniała na Ziemi. Okazuje
się, że siostry Halliwell pochodzą ze starego rodu czarownic - Warren'ów, a ich
zadaniem jest wykorzystywanie swoich magicznych zdolności do czynienia dobra.
Przez cały sezon dziewczyny starają się uporać z nowym dla nich światem
nadnaturalnym. Walczą z demonami, ratują niewinnych i w ogóle sieją
spustoszenie w szeregach"TYCH
ZŁYCH". Nie brakuje oczywiście miłosnych uniesień, zdrad i innych,
typowych dla amerykańskich seriali problemów.
Jak
odkryłam serial? Właściwie to... całkiem przypadkowo. Parę lat temu, we wakacje
po prostu włączyłam telewizor, a tam - emitowano właśnie piąty sezon tego
cudeńka. Niedawno przypomniałam sobie o tej produkcji i z uporem maniaka,
zaczęłam oglądać pierwszy sezon. Skończyłam go tydzień temu, aczkolwiek powiem
wam, że zapadł mi w pamięci, choć drugi jest o wiele od niego lepszy! Ale
skupmy się na pierwszym sezonie.
Jako, że
serial powstał w 1998 możecie sobie doskonale wyobrazić, że potwory wyglądają
komicznie niedorzecznie, a niektóre przypadki "unicestwiania"
chodzącego zła, wydawały mi się po prostu śmieszne i głupie. Jednak przy
świetnej całości, jestem w stanie zapomnieć o paru niedopatrzeniach. Efekty
specjalne, jak na tamte lata wypadły dobrze, jednak niektórym - tym bardziej...
wymagającym widzom, mogą się one po prostu nie spodobać.
Co najbardziej
spodobało mi się w "Czarodziejkach"? Oryginalność produkcji. Może
wydaje wam się, że pomysł nie jest najwyższej świeżości - trzy siostry, moce,
walka dobra ze złem i tak dalej, ale od serialu człowiek po prostu się
uzależnia, a po każdym odcinku ma ochotę na więcej. Dodatkowo dochodzą ciekawe
wątki, między innymi stary ukochany Prue - Andy w roli policjanta mającego do
czynienia z "dziwnymi przypadkami zbrodni", czy choćby pojawienie się
mojego drugiego ulubieńca tego serialu (po Piper) - Leo!
Jako
fanka produkcji fantastycznych, lub po prostu tych, które mają w sobie coś
nadnaturalnego, jestem niezwykle zadowolona z sezonu pierwszego. Jak na razie
mogę go jedynie porównać do sezonu drugiego, który aktualnie kończę, jednak
jestem pewna, że jeśli lubicie takie magiczne klimaty to i serial przypadnie
wam do gustu.
Mnie
osobiście najbardziej spodobało się kilka, "specjalnych" odcinków i w
pewien sposób najbardziej pomysłowych i ciekawych. Mianowicie: odcinek czwarty
i wspaniały wątek miłosny między duchem, a jedną z sióstr. Kolejnym,
interesującym odcinkiem jest odcinek 13 o pechowym piątku trzynastego z
fantastycznie wykorzystanym, istotnympechemtego dnia. Mogę wam ręczyć, że dla
sióstr Halliwell był szczególnie... pechowy. Następny w kolejce jest odcinek
17, gdzie powracamy z czarodziejkami do lat 70' i ich dzieciństwa. Muszę wam
przyznać, że przy malutkiej Piper po prostu wymiękłam. Była słodka - naprawdę.
Ostatnim, szczególnie lubianym przeze mnie odcinkiem tego sezonu był odcinek
przedostatni - 21, a
pokochałam go ze względu na dwa czynniki:
1) LEO! I
smutne, smutne sytuacje...
2)
Zamiana mocy! Przykro mi, że nie rozpiszę się jakoś więcej, ale nie będę wam
psuć radości oglądania. :)
Na
podsumowanie, może dodam, iż było naprawdę niewiele nużących odcinków, a jeśli
już takowe się zdarzały, to jednak prześwitywały przez nie, ciekawe wątki i
rozwiązania. Z serialem i bohaterkami możemy się naprawdę niesamowicie dobrze
bawić. Zdarzały się sytuacje gdzie po prostu uśmiechałam się do ekranu jak
idiotka.
W każdym
razie! Mam nadzieję, że moja recenzja w jakiś sposób sprawiła, że
zainteresowaliście się serialem, ponieważ fanatykom takich magicznych i
zakręconych sytuacji, może się ona naprawdę niesamowicie spodobać. Osobiście,
szczerze mogę wam powiedzieć, że serial jest jednym z moich ulubionych i nie
sądzę, bym kiedykolwiek zmieniła swoje zdanie na jego temat.
Jeśli
zaś miałabym wystawić ocenę pierwszemu sezonowi...
Wiem, że recenzji tego
filmu na blogach jest mnóstwo, ale dziś, korzystając z okazji, chciałabym
wyrazić swoje własne odczucia na temat ekranizacji pierwszej części "Darów Anioła". Może być ona
zgoła odmienna od reszty, więc zapraszam do dyskusji w komentarzach. Wszystkie
swoje... zarzuty, wyrzuty i tak dalej, postaram się logicznie uargumentować,
żeby komuś nie przyszło do głowy, że jestem hejterką. Zapraszam.
Fabuła
Film opowiada o
nastoletniej Clary Fray, która pewnego dnia odkrywa, że należy do niezwykłej
kasty Nocnych Łowców, półaniołów, którzy od wieków toczą zaciekłą walkę z
hordami demonów w obronie naszego świata. Gdy w tajemniczych okolicznościach
znika matka dziewczyny, Clary przyłącza się do Nocnych Łowców i wkracza do
alternatywnego podziemnego świata, zamieszkiwanego przez wampiry, wilkołaki czy
czarownice. Obdarzona wyjątkowym darem dziewczyna będzie musiała stanąć do
walki nie tylko o życie matki, ale i o bezpieczeństwo ludzkiej rasy, która żyje
nieświadoma ogromnego niebezpieczeństwa...
Na ekranizację "Miasta kości" tysiące
nastolatek na całym świecie czekało z zapartym tchem. Po oglądnięciu filmu
wypływały same pozytywne recenzje, o genialnych efektach specjalnych, grze
aktorskiej, blablabla. Ja osobiście, nie jestem fanką ekranizacji książek.
Według mnie, niszczą one, czasami naprawdę interesujące książki (z paroma wyjątkami, jak Harry Potter czy
Władcy Pierścienia). Film, bądź co bądź postanowiłam oglądnąć, aby się
przekonać czy rzeczywiście twórcy sprostali zadaniu. Jaka była moja reakcja po
skończeniu seansu? Miałam ochotę jechać do USA i roztrzaskać głowę reżysera o
puchową poduszkę. Autentycznie.
Ale od początku: film
od pierwszej minuty nie zaciekawił mnie, ba! Nie potrafiłam skupić się na
treści. Wydarzenia przedstawione były bardzo chaotycznie, i gdybym nie
wiedziała, że jest to ekranizacja książki, pomyślałabym, że to całkiem
niezależna produkcja. Gdy w końcu sytuacje zaczęły się pokrywać z fabułą
powieści, którą całkiem lubię, wszystko po kolei zaczęło się sypać. Ilość
logicznych błędów była zatrważająca. Klan Nocnych Łowców kojarzył mi się z
jakąś słabą rockową kapelą, albo grupą emo-dzieci, które nie wiedzą co ze swoim
życiem zrobić. Jak na ludzi, którzy całe swoje życie spędzili na trenowaniu,
ich głupota i naiwność wydawała mi się po prostu śmieszna i kiczowata.
Nie było odpowiedniego
klimatu, a pentagramy i inne tego typu "mistyczne" oznaczenia, nie
zdołały uratować produkcji. Bardziej kojarzyły mi się z jakimś
goth-stowarzyszeniem, aniżeli z klanem wojowników. Wielka szkoda, że za
produkcję nie wzięli się np. twórcy tak genialnego i wielbionego przeze mnie Supernatural, gdzie groza i nutka
tajemniczości jest wręcz namacalna.
Przejdźmy do kolejnego
punktu mojej recenzji, a mianowicie: obsady aktorskiej. To właściwie tylko ze
względu na nią postanowiłam poświęcić te cenne dwie godziny na seans.
Spodziewałam się - naprawdę spodziewałam się, że Lily Collins i Jamie Campbell
podołają zadaniu. Niestety. Gra aktorska była po prostu słaba. Inaczej się tego
nie da określić. Postać Jace'a straciła charyzmę książkową i urok osobisty, a
tak zwane "śmieszne odzywki" powodowały u mnie tylko niesmak i
niezadowolenie. Clary w filmie prezentowała się nad wyraz słabo, jak na kogoś
kto posiada super moce i ma uratować świat przed złem. Wątek romantyczny: ona
spotyka jego, wpada mu w ramiona, całują się w deszczu był dla mnie obłędnie
śmieszny i pełen schematów. Postacie wypadły powierzchownie, prostacko,
banalnie i... pusto. Jedynie Robert Sheehan - mój ulubieniec zresztą, w roli
Simona i Godfrey Gao, jako Magnus prezentowali się jako tako. Nieźle wypadł też
Kevin Zegers, kolejny lubiany przeze mnie aktor, choć wtrącenie wątku
homoseksualnego, o ile w książce mi nie przeszkadzało, tu zdecydowanie
denerwowało. Było po prostu sztuczne. Rozpaczam po Jonathanie Rhysie Meyersie,
który grał Valentina, bo chociaż zrobił to dobrze, to sama postać złego, złego
tatusia, była wręcz obrazą dla czarnych charakterów, typu Voldemort i Lord
Vader. Tak swoją drogą: Luke, Leia - Clary, Jace - czy tylko ja tu widzę marną
podróbę?
Już pomijając fakt, że
Nocni Łowcy mają mentalność rozhisteryzowanej nastolatki, to sama postać
Hodge'a w roli wielkiego mędrca wydawała mi się nie na miejscu. Wydawać by się
mogło, że jest kolejnym Dumbledorem czy Gandalfem, a tu okazuje się, że tak po
prostu, naiwnie daje sobą pogrywać wielkiemu, złemu i tak dalej, i tak
dalej.
Coś co autentycznie
spowodowało szok? Muzyka Bacha przy wywoływaniu demonów. Poważnie?
Poważnie?
Niezgodności z
książką, pomijania istotnych szczegółów, dodawania od siebie jakiś kosmicznych
sytuacji już nie skomentuję, ponieważ nie mam siły. Wzorowanie wilkołaków na
gang motocyklistów i sytuacje z zamrożonymi demonami, których można było zabić
skoro były nieruchome, również pominę. Nie mam ochoty się denerwować. Dla fanów
produkcji może zatem powiem co mi się podobało: efekty specjalne były całkiem
niezłe. I tyle w tym temacie.
Zakończenie filmu było
tragiczne, tra-gi-czne i nie zdołało uratować całości, mimo że liczyłam, iż tak
się stanie. I wiecie co? Nawet bym się cieszyła, gdyby twórcy zrezygnowali z
kolejnych części i przestali niszczyć mi psychikę przez takie twory.
Cóż mogę dodać na
podsumowanie? Film idealnie nadaje się na półkę z ekranizacją Zmierzchu. Myślę,
że był on produkowany pod rozchichotane, zakochane w Jacie nastolatki, bez
obrazy oczywiście. Mnie, zawiódł na wszystkich możliwych płaszczyznach.
Rozgoryczenie roku, przynajmniej jeśli chodzi o filmy.
Już na
samym wstępie pragnę zaznaczyć, iż naprawdęnie
cierpięhorrorów. Może
dlatego, że fakt, iż głupi film może mnie niepokoić, nieco denerwuje? Nie wiem
w czym tkwi problem, jednak zazwyczaj z tym gatunkiem po prostu nie mam do
czynienia. Znalazłszy, już jakiś czas temu, wzmiankę o "Pakcie
milczenia" zainteresowałam się nim, ale dopiero ostatnio coś mnie tchnęło
i włączyłam sobie film, mimo mojej niechęci do horrorów. Czy po obejrzeniu,
przełamałam się jakoś? Czy coś się zmieniło? Zapraszam na recenzję!
Film
opowiada historię czterech młodzieńców, związanych ze sobą niezwykłym rodowodem.
W XVII wieku, pięć rodzin posiadających niezwykłe zdolności, dla bezpieczeństwa
nawiązały między sobą tak zwany "Pakt milczenia", który miał być
gwarancją ochrony oraz spokoju dla jej członków. Czwórka przyjaciół, potomkowie
rodzin, które zawarły pakt spokojnie żyje sobie we współczesnych czasach,
dopóki ktoś niespodziewanie zaczyna naprzykrzać się mieszkańcom miasta,
poczynając od morderstwa. Kto jest tajemniczym zabójcą, niekontrolującym swojej
mocy? Czy przyjaźń, wręcz braterska miłość okaże się silniejsza niż
podejrzenia, zarzuty czy też spór o dziewczynę? Może okazać się bowiem, że
dawno skrywane tajemnice ujrzą światło dzienne, a nad młodzieńcami zawiśnie
niebezpieczeństwo złamania paktu...
Może na
początek napiszę co sądzę o ogólnie całym zarysie fabuły. Myślę, że pomysł był
naprawdę niesamowicie ciekawy wymyślony - zwłaszcza jak na 2006 rok, kiedy
jeszcze książki typu paranormal-romance i te sprawy, nie były aż tak popularne.
Domyślam się, że tym, którzy produkcję widzieli przed paroma laty, mogła się
ona wydawać nadzwyczajna i nad wyraz oryginalna, jednak jak na te czasy... film
wypadł... przeciętnie. Strasznie spodobało mi się to "braterstwo"
między czwórką młodzieńców (o nich za chwilę), aczkolwiek w miarę rozwoju
fabuły coraz bardziej zaczęło mnie denerwować zanikanie zaufania i lojalności.
Jakby nie było, czwórca naszych "nazdwyczajnych" chłopców znała się
od urodzenia i powinni niejako na sobie polegać. Ale idealnie nie będzie -
wiadomo. Już na samym początku w filmie pojawiają się też pozostali bohaterowie,
którzy odegrają jakąś-tam-rolę w dalszych scenach. Sarah i te
"spojrzenia" z Calebem od razu mówią widzowi co między nimi zaiskrzy
w przyszłości (niedalekiej), postać Chase'a - nowego chłopaka, każe domyślać
się kim ów może być, a przyjaciółka głównej bohaterki jest... jak na
przyjaciółki głównych bohaterek przystało - niezwykle irytująca i naiwna.
Bywa.
Naprawdę
nie chce mi się skupiać na głównych bohaterach, ponieważ: są schematyczni,
nieciekawi i do bólu przewidywalni. Ale w porządku... Caleb to typ dowódcy i
strasznie mi się nie podobało, że jest jeszcze bardziej "niezwykły"
od reszty, ponieważ się... rządził. Z byle czego wysnuwał jakieś szalone
teorie, a zapatrzony w dziewczynę, dał rozpaść się przyjaźni, która trwała
ileś-tam-lat. Nie najlepiej to o nim świadczy, prawda? Generalnie, na początku
był całkiem w porządku, ale później coś się zmieniło... Jak dla mnie - za
bardzo się gwiazdorzył (polecam Snickersa). A jego charakter? Nic interesującego
i zapadającego w pamięć: "szlachetny", "mega przystojny",
"tajemniczy", "nie umawia się z dziewczynami bo opiekuje się
chorą matką", "super przyjaciel, na którym można polegać",
"dowódca, który niedługo będzie kimś jeszcze ważniejszym" i te
sprawy. Wiadomo o co chodzi. Atrakcyjniejsze pod względem wyglądu, wcielenie
Edzia, ale tym razem bez kłów.
Sarah z
kolei... cóż. Właściwie dziewczyna była o wiele ciekawsza i nie można jej
porównać do Belli czy Clary, które mnie niemiłosiernie denerwowały swoją
głupotą i naiwnością. Co prawda zdarzały się momenty, że i ta blondyneczka
irytowała widza, ale... właściwie jak dla mnie mogłaby nie istnieć. Nie mam o
niej zdania, nie zapadła mi w pamięci, aczkolwiek muszę przyznać, że aktorka -
Laura Ramsey - spisała się nieźle w swojej roli. Scena z pająkami była...
koszmarna! (Czyli tak jak być powinno) Choć mogła bardziej przekonująco
krzyczeć... te piski były niczym w porównaniu do odgłosów jakie ja wydaję gdy
zobaczę jakieś robactwo.
Czarny
bohater, wróg numer jeden, potężny czarownik - jakkolwiek by go nie nazwać
również był... schematycznym antybohaterem. Bez wyrazu, że ja to tak ujmę. Nie
powiem wam kim okazał się być ten nieprzyjaciel, aczkolwiek zapewniam, że po
kilku minutach filmu, część z was odgadnie o kim mowa. To była zasadnicza wada
tej produkcji. Zero zaskoczenia, zero tajemnic. Wszystko od początku do końca
przewidziałam. A i tak zakończenie i słodki do bólu happy end mnie zdenerwował
i wydawał się po prostu... przesłodzony, naiwny i bezduszny, jak zresztą cała
trójca "głównych" bohaterów.
A teraz
przejdźmy do części recenzji, której wprost nie mogłam się doczekać, odkąd
zaczęłam pisać tą recenzję. BOHATEROWIE DRUGOPLANOWI znów uratowali film!
Jeeej! A może nie bohaterowIE, a jeden, szczególny bohater... Ale dobre
zostawmy na koniec, więc...
Pogue
czyli najlepszy z najlepszych przyjaciół naszego kochanego,idealnegoCaleba. Właściwie do pewnego momentu
filmu wydawał mi się nieznaczący niczym mucha w stadzie os, ale gdy w końcu
fabuła zahaczyła o jego postać... zawiódł na całej linii. Oczywiście rozumiem
wiele z jego zachowań. Zazdrość, nerwowość i te sprawy, ale na litość Zeusa!
Jak można być aż tak porywczym inierozważnym?
Bez kitu. Czy ta postać w ogóle została obdarzona rozumem? Przy oglądaniu
Pogue, wydawał mi się takim nic irytującym człowieczkiem stworzonym tylko po
to, by główny bohater miał się komu wyżalić i wypłakać w koszulę. A i nie
zapominajmy o tym jak Pogue powstrzymywał Caleba przed poddaniem sięemocjom.... Brzmi znajomo?
Kate -
dziewczyna Pogue'a i najlepsza przyjaciółeczka Sary, jak wspomniałam już na
wstępie nie charakteryzowała się niczym szczególnym. Naiwna, głupia, nad wyraz
wkurzająca. Rozumiem - do miasta wprowadza się nowy chłopak, niezłe ciacho i te
sprawy, ale żeby wykorzystać go do niejakiej zemsty? Nie chcę tutaj
spoilerować, dlatego pominę tę kwestię, ale... podsumowując: Kate - musiałam
sprawdzić jej imię na filmwebie bo totalnie nie zapadła mi w pamięci.
Tyler -
trzeci z czwórki "nadzwyczajnych chłopców", grany przez mojego
ulubieńca - Chace'a Crawforda! Z Sebastianem Stanem już pracowali razem na
planie "Plotkary", także miło było ich znów zobaczyć. A co do
postaci, którą grał Chace. Akurat Tyler, o ile wydawał mi się dodany - ot tak,
na przyczepkę, żeby tylko se był, to zagrał fantastycznie! Zdecydowanie jeden z
przyjemniejszych bohaterów na ekranie. Nie denerwujący człowieka, nie pchający
się tam gdzie nie powinien, niezawodny wtedy kiedy trzeba... słowem: Brawo
Chace!
I w końcu
on! Nadzwyczajny, przystojny, tajemniczy, mroczny, porywczy, nieujarzmiony,
atrakcyjny, bezczelny, arogancki, pakujący się w tarapaty blondynek (jak dla
mnie Draco Malfoy). W dwóch słowach: Reid Garwin! Czwarty z wielkiej
"czwórcy braci". Najciekawsza postać w filmie. Człowiek, który ocalił
produkcję. Człowiek, dzięki któremu powrócę do tego filmu jeszcze nie raz!
Człowiek, któregopokochałam,
choć naprawdęnie
cierpięblondynów.
Najwyraźniej, Reid tak jak i Draco, stanowią odrębną kategorię dla mojego
"gusta".
Ale od
początku: Reida, granego przez genialnego Toby'ego Hemingway'a, poznajemy już w
pierwszych scenach i - od początku daje nam o sobie znać. O tej postaci nie tak
łatwo zapomnieć - o ile w ogóle to jest możliwe. Nie sądziłam, że znajdzie się
facet, o ciemniejszej stronie, którego będę w stanie do tego stopnia polubić!
Jak ja strasznie żałuję, że to nie on był głównym bohaterem tylko Caleb... W
każdym razie! To Reid nadawał fabule ostrości, koloryzował ją, dopełniał.
Wprowadzał zamęt, niszcząc wszystko, a jednocześnie uatrakcyjniając widowisko i
czyniąc je znośniejszym. W przeciwieństwie do pozostałej trójcy, używał mocy
kiedy tylko mu się podobało i nie dał sobie w kaszę dmuchać. I najlepsza
zaleta: naprawdę nie znosił Caleba, choć jednocześnie go kochał jak brata, z
którym się wychował. Nieziemskie!
Jeśli
mogę jeszcze coś dodać, to efekty specjalne były świetne! A historia do końca
pozostawała spójna, co także trzeba zaliczyć twórcom na plus. Jako, iż klimat
miał pozostać mroczny, scena gdy chłopacy wkraczali na imprezę była genialnym
początkiem! Zresztą większość scen kręcono pod nocnym niebem, także czuć było
nutkę tajemniczości i grozy. Muzyka także niezła, no i nie zapominajmy -
świetne wprowadzenie widza w historię rodzin, które zawarły pakt.
Film,
mimo iż zaliczany do gatunków: horrror/fantasy, nie pozostawił wątpliwości, iż
za wiele nie ma wspólnego z horrorem, także fani mogą być zawiedzeni. Ja, która
za takowym nie przepadam, całkowicie zadowoliłam się częścią fantasy, która
wypadła niesamowicie z tymi wszystkimi odrzutami, ogniem, energią itd. Choć nie
powiem, spodobał mi się pomysł pewnej osoby, która na jednym z forum napisała,
iż lepszy byłby z tego serial, aniżeli film... Wyobraźcie sobie tylko... więcej
Reida...
Podsumowując:
ta produkcja nie jest dla widzów, którzy spodziewają się ambitnego kina.
Poleciłabym ją komuś spragnionego... przygód, błysków, młodych chłopaków z
gołymi klatami na basenie... Reida... ekhem! Generalnie, myślę, że jeśli macie
ochotę spędzić czas z jakąś milutką formą nieekranizacji ani nieadaptacji
książki, to "Pakt milczenia" jest idealny. No i Reid, rzecz jasna.
Nie da się o nim zapomnieć.
... zwłaszcza jeśli
tego rodzeństwa jest naprawdę sporo... Fabuła filmu "Twoje, moje,
nasze" skupia się na dwóch rodzinach. Pierwsza, pod wodzą Admirała Franka
Beardsley'a składa się z ośmiu dzieci, które są perfekcyjnie wychowane, w
poszanowaniu dla prawa i wojskowych warunków. Żona Admirała zmarła, a on sam poświęcił
się pracy i kolejnym awansom. Los chciał, że Beardsley'owie sprowadzają się do
miasta, gdzie mieszka licealna miłość Franka. A wiadomo, życie jest
nieprzewidywalne... Mąż Helen Norht zginął w wypadku, a ona - roztrzepana matka
nie załamała się tylko dlatego, że miała dzieci. Dokładnie dziesiątkę. Czwórkę
swoich, szóstkę adoptowanych. O ile u Beardsley'ów panuje dyscyplina i pewien
harmonogram w działaniu, to u North'ów wszystko jest na odwrót. Tu panuje
artystyczny nieład, dzieci hałasują, biegają i generalnie robią co chcą.
Pewnego dnia Helen i Frank spotykają się i pod wpływem impulsu biorą ślub. Jak
dwie tak różne rodziny będą koegzystować w jednym domu? Jak dwójka dorosłych
poradzi sobie z osiemnaściorgiem dzieci? Jak dzieci... no tutaj będzie największy
problem.
Muszę przyznać, że
uwielbiam filmy familijne o takiej fabule. Może ze względu na "Fałszywą
dwunastkę"? W każdym razie wersja "Twoje, moje, nasze" z 2005
roku, którą oglądałam była odnowieniem pierwowzoru z 1968, do którego
oglądnięcia się przymierzam. No, ale, ale! Skupmy się na recenzji. A więc.
Zasadnicza sprawa: czy film był przyjemny? TAK! Muszę zdradzić już na wstępie,
że o ile bliższym mojemu sercu była rodzina North z tym swoim rozkojarzeniem,
hałasem i bałaganem, to bardziej przypadli mi do gustu Beardsley'owie, może
dlatego, że zostali jako pierwsi przedstawieni i w ogóle, wydawali mi się
sympatyczniejsi i ciekawsi. Kiedy dzieci z obydwu stron wprowadzają się do
wspólnego domu (który robi wrażenie - nie powiem!), a rodzice próbują scalić
ich w jedność, młodzi postanawiają zrobić wszystko, by Helen i Frank się
rozeszli. Ich plan oczywiście skutkuje tym, co wszyscy uwielbiamy w familijnych
filmach - zabawnymi sytuacjami!
Cheelederka obok
buntowniczki - muzyka, perfekcyjny uczeń obok wiecznego rozrabiaki, harcerzyk
obok młodocianego rapera, sportmenka obok wścibskiej kamerzystki, sami
widzicie, że oni po prostu do siebie nie pasowali. I doskonale zdawali sobie z
tego sprawę w przeciwieństwie do "ślepych" na ich jęki, Helen i
Franka. Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem pomysłów osiemnaściorga głów,
przebiegiem fabuły (chociaż jest do przewidzenia, ale nie doszukujmy się dziury
w całym!), zabawnymi momentami czy choćby dialogami oraz wojną domową! Nie
często się zdarza, żeby wnormalnymdomu, uruchamiany był alarm
przeciwpożarowy - ot tak, bez powodu, albo żeby jedna rodzina zajmowała cały
autobus odwożący dzieci do szkoły... Już nie wspominając o szalonych zakupach!
Nie brakuje oczywiście sprzeczki o chłopaka, czy innych nastoletnich
problemów...
Film jest
nie-sa-mo-wi-ty! I polecam go serdecznie, ponieważ można naprawdę się uśmiać, a
dodatkowo jest możliwość poznania gamy nowych aktorów! Poza tym nie oszukujmy
się, zainteresowałam was wojenką BeardsleyVsNorth, nieprawdaż? Ja do powyższej
produkcji powrócę jeszcze nie raz, pewnie szczególnie wtedy kiedy mój humor nie
będzie się do niczego innego nadawał. Nie wiem co jeszcze mogę dodać.
Scenariusz jest świetnie napisany, realizacja równie udana... same
pozytywy!
Film jest rewelacyjny
i myślę, że nie ma powodu bym zaniżała ocenę, także wystawiam: