źr. |
Cześć,
Z okazji Walentynek, postanowiłam powrócić do serii postów o moich ulubionych serialowych parach. Enjoy!
Post NIE ZAWIERA spoilerów z seriali!
źr. |
Michael & Jane
Jane the Virgin
Ach, śledzenie losów tych dwojga było bolesnym doświadczeniem, które jednak miało mnóstwo, mnóstwo pięknych i słodkich momentów. I właśnie dzięki tym momentom, nie żałuję oglądania serialu, jakkolwiek późniejsze sezony nie były nieco... groteskowe i przedramatyzowane na siłę - a już zwłaszcza sezon finałowy.
Jeśli ktoś nie zna Jane the Virgin - cały serial skupia się wokół trójkąta miłosnego pomiędzy Michaelem, Jane i Rafaelem, z Jane będącą główną bohaterką, stale będącą na rozdrożu, którego amanta powinna wybrać. Będę szczera - nie od początku byłam #TeamMichael. Właściwie to zaczynając serial, strasznie podobała mi się wizja Jane z Rafelem - no wiecie, dobra dziewczyna i niegrzeczny chłopak zawsze serwują intensywne emocje. A jednak gdzieś w połowie sezonie pierwszego, wszystko w mojej głowie się ułożyło i stwierdziłam, że zamiast poczucia niestabilnego, letniego romansu, jaki odczuwałam przy scenach Jane z Rafaelem, wolałam emocje, które gwarantowali mi Jane z Michaelem.
Ich relacja jest naprawdę cudowna i rozbudowana - w przeciwieństwie do Jane-Rafael. Początki znajomości młodych Jane i Michaela są absolutnie urocze (poznajemy je dzięki flashbackom), to że obydwoje zdają się być perfekcyjnie do siebie nastrojeni - fakt, że są sobie faktycznie bliscy i jest pomiędzy nimi ta naprawdę piękna więź zbudowana na przyjaźni, trosce i lojalności... To po prostu mnie kupiło.
Nie mówię, że ta relacja była perfekcyjna (ale czy którakolwiek taka jest?), w końcu sekrety i niedomówienia kosztują mnóstwo problemów, ale nie możecie mi powiedzieć, że relacja Jane-Rafael była zdrowsza. Michael i Jane po prostu mieli sens w moich oczach. Najpiękniejsze związki to te, które są zbudowane na filarach głębokiej przyjaźni i to właśnie mieli ci dwoje. Wydobywali z siebie tyle... szczęścia. Zdecydowanie pozostaną w mojej pamięci, mimo że serial się już skończył.
źr. |
źr. |
Jess & Nick
New Girl | Jess i chłopaki
Jak wspominałam wyżej - jestem wielką fanką relacji, które mają podstawy na przyjaźni. Jeśli chodzi o Jess i Nicka... cóż. Oglądanie New Girl było nie lada przeżyciem. I to prawda, że jest to serial komediowy i w gruncie rzeczy dzieje się tam tak dużo niezwiązanych ze sobą rzeczy, że można zmieniać typy praktycznie co sezon, plus niemal każda relacja w tej produkcji zasługuje na uwagę i wsparcie, ale osobiście UWIELBIAM jak twórcy przedstawili więź tej dwójki.
To duo to dwa, urocze śmieszki, które gdy przypadkiem nie chcą się nawzajem pozabijać, stają w swojej obronie i zawsze są tam dla siebie, gdy drugie tego potrzebuje. Ci dwoje to przede wszystkim przyjaciele, rozumiejący się, wspierający się, wywołujący uśmiechy na swoich twarzach. Nie chcę za dużo o nich pisać, bo ich historia miała swoje wzloty i upadki i w gruncie rzeczy większość rzeczy, za które kocham tę parę to elementy, które sporo by wam zaspoilerowały, dlatego napiszę tylko - czasem uczucie widać po tym, jak wiele to drugie jest w stanie poświęcić w imię miłości.
Serial polecam, tak swoją drogą. Nie jest tak koszmarnie żenujący jak wiele komediowych produkcji w dzisiejszych czasach - głównym motywem i wątkiem jest przyjaźń pomiędzy bohaterami, plus odcinki naprawdę wywołują uśmiech na twarzy widza. To jak Nick i Jess sobie dogryzają wzajemnie to tylko kolejny bonus. :D
źr. |
źr. |
Frary
Francis Valois & Mary Stuart
Ach, bycie #TeamFrary było intensywnym przeżyciem. Pełnym dramatów, łez, ale i uśmiechów. Szczerze - nieważne czy znało się historię realnych postaci Francisa i Mary, i tak miało się nadzieję, że twórcy pójdą w innym kierunku i nastąpi jakiś cud. Tak czy inaczej: czemu pokochałam tę dwójkę i shippowałam ich od pierwszego odcinka, pierwszego sezonu aż do samego końca?
Przede wszystkim, spodobali mi się jako osobne postacie. To prawda, że ja i Mary miałyśmy mnóstwo wzlotów i upadków na przestrzeni wszystkich czterech sezonów, ale koniec końców naprawdę zyskała mój szacunek. Francis z kolei był moim słoneczkiem od pierwszych minut serialu. Miał w sobie tę charyzmę, czar, którego szukam w postaciach. Nie będę kłamać - nie wszystkie jego decyzje były idealne, ale do samego końca trzymałam za niego kciuki i pozostałam jego wierną fanką. Plus, genialny Toby w roli Francisa spełnił się idealnie.
Jako para, Francis i Mary mieli do pokonania sporo przeszkód. Jak wspomniałam - ich historia naprawdę była emocjonująca i intensywna do samego końca. Tragedie, zdrady, intrygi. A jednak pozostałam pod ich czarem bo pod wszystkimi warstwami nieporozumień, zobaczyłam pokrewieństwo dusz. Francis i Mary wkradli się do mojego serca, a ja przez łzy obserwowałam jak wywalczają swoją drogę do szczęścia, po to by znów zetknąć się z lawiną dramatu. Szczerze - ich historia była jedną z piękniejszych, ale również bolesnych, z jakimi się zetknęłam.
Uwielbiam to jak dwie osoby o silnych personach, dwie indywiduum, zetknęły się i postanowiły o wszystko zawalczyć ramię w ramię. Reign się skończyło, ale wiem, że Frary raczej nie opuści moich myśli w najbliższej przyszłości, a do ulubionych scen z tym dwojgiem będę powracać nie raz w przyszłości. Byli świetnymi Władcami, a także parą godną podziwu. Naprawdę zasługiwali na wszystko co najlepsze.
źr. |
Miłego piątku!
Pozdrawiam,
Sherry
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz