Androma, tom 1
Wydawnictwo We Need Ya, 2019
624 str.
Zanim przejdziemy do właściwej części recenzji, chciałabym przeprosić za to jak długa jest. Wiem, że ludzie mają ograniczoną cierpliwość i z pewnością niewielu będzie chciało się czytać każde napisane przeze mnie słowo, ale PROSZĘ, zróbcie to, zwłaszcza jeśli planujecie kupno tej powieści. Postaram się bowiem wyperswadować wam ten pomysł z głowy, bo uważam, że nikt nie powinien marnować pieniędzy na tak koszmarną książkę.
źr. |
Chyba należałoby zacząć od tego, że Zenith to jedna z najgorszych powieści, jakie czytałam w całym swoim życiu. Przed rozpoczęciem lektury, obiecywano "porywającą, galaktyczną przygodę", z "żywiołowymi bohaterami" i uniwersum tak ciekawym, że dzieło poleciła Sara J. Maas. Nie będę kłamać, sam koncept, choć niekoniecznie oryginalny, zapowiadał w miarę interesującą historię, w której to główna bohaterka - Androma Racella - nieustraszona pani kapitan a.k.a pirat kosmiczny znajdujący się na liście poszukiwanych za swoje zbrodnie, przemierza galaktykę wraz ze swoją zbuntowaną załogą, tylko po to, by wpaść w sidła pewnego łowcy nagród i zostać uwikłaną w bardzo niebezpieczną misję. Zapowiadano zdradę, konflikty, walkę o porządek. To co faktycznie dostaliśmy to przede wszystkim - powtórka z rozrywki i stek bzdur.
Nie wiem ilu z was będzie kojarzyło powieść Leigh Bardugo pod tytułem Szóstka wron. Jeśli pierwszy raz słyszycie o tym dziele, pozwólcie, że krótko je przedstawię - ponieważ, owszem, ma to znaczenie w kontekście dalszej recenzji Zenithu. W Szóstce wron śledzimy poczynania błyskotliwego Kaza (działającego niekoniecznie zgodnie z prawem) i jego równie zepsutej grupy przyjaciół, którzy zostają niejako "zrekrutowani" do wykonania, zdawać by się mogło - niewykonalnej misji. Moglibyście teraz spytać: co dzieło Bardugo ma wspólnego z tworem Alsberg i Cummings?
Zdaje się, że autorki mają czytelników za idiotów, ponieważ podobieństwa do Szóstki wron w Zenith są po prostu rażące. Nie tylko jeśli chodzi o to jak bohaterowie zostają uwikłani w misję, której powodzenie zdaje się być poza zasięgiem "typowego" śmiertelnika czy raczej kogoś kto byłby "przykładnym obywatelem", ale również w sposobie w jakim wykreowały Andromę. Kapitan Racella bowiem, jest nieudanym skrzyżowaniem Kaza i Caeleny (Szklany tron) i uwierzcie podobieństwa do tych postaci są tak rażące, że dostrzeże je nawet osoba niekoniecznie przepadająca za obydwoma wspomnianymi przeze mnie seriami autorstwa Bardugo i Maas. Jeśli już o "inspiracjach" mowa, fani Gwiezdnych Wojen podobni mnie, z pewnością w trakcie czytania zauważą, że uniwersum ma bazę podobną do tej z kultowej serii filmów.
źr. |
Skoro powiedzieliśmy już sobie, że książka jest nieudaną naśladowczynią znanych tytułów, porozmawiamy teraz o gatunku science-fiction, co wy na to? Nie chcę uchodzić tu za eksperta, ale nie będę ukrywać - darzę tę specyficzną gałąź literatury pewnym sentymentem i sympatią, dlatego w trakcie czytania, nie mogłam przestać wywracać oczami na niedorzeczności serwowane przez autorki. Science-fiction, czy też fantastyka naukowa, jeśli ktoś by nie wiedział, jest, jak to określił ją Isaac Asimov: "gałęzią literatury zajmującą się wpływem rozwoju nauki na ludzkie życie". Tytuły z tego gatunku powinny przestrzegać zasad prawdopodobieństwa i traktować o technologii jako realnej sile, nie wymyśle jak z fantasy. Zdaje się, że pani Alsberg i Cummings, zapomniały, że ich powieść to nie tylko "fiction", ale też "science", bo ilość błędów logicznych w dziele jest makabryczna. Jeśli jesteście umysłami ścisłymi, lub choć trochę interesujecie się astrologią, chemią i fizyką, mogę wam obiecać, że dostrzeżecie nieprawidłowości tego jak został skonstruowany świat, bardzo szybko. Trudno je ignorować, a jeszcze trudniej po prostu zaakceptować, zwłaszcza że z uniwersum mamy do czynienia przez ponad 600, BEZUŻYTECZNYCH stron.
Szczerze, czytanie tego dzieła mogłoby figurować na liście bolesnych doświadczeń tuż obok wyrywania zęba. Książka jest bowiem tak cholernie nudna, że ma się ochotę nią rzucić (ewentualnie ją spalić/podeptać/rozedrzeć na strzępy/utopić lub wszystko na raz) po jakichś dwóch rozdziałach. A wiecie co jest najśmieszniejsze? Że większości z tych ponad 600 stron, nie powinno tam być bo po prostu nie wprowadzają niczego nowego do historii. Przez dłuższą część lektury nie da się nie zauważyć, że autorki po prostu na siłę przedłużały akcję pisząc ciągle i CIĄGLE o tym samym - lub dla odmiany - nie pisząc o niczym użytecznym. Realna akcja w Zenith to jakieś trzy strony ze wszystkich 624.
Jednym z czynników czemu ta powieść jest tak "rozległa" to fakt, że autorki postanowiły przedstawić akcję z kilku perspektyw. Co być może byłoby fajnym pomysłem, gdyby owe perspektywy wprowadzały cokolwiek użytecznego do fabuły - rzeczywistość jednak jest taka, że wszyscy narratorzy są do siebie podobni co przekłada się na to, że owe perspektywy są do siebie podobne, co z kolei prowadzi do tego, że ICH MNOGOŚĆ JEST BEZSENSEM. Czy nie lepiej byłoby dać szansę czytelnikowi, by ten obserwował wydarzenia oczami JEDYNIE Andromy, a przy tym rozkręcić akcję i pozbyć się niepotrzebnych stron? Autorki uznały, że nie. Lepszą opcją jest torturowanie czytelnika nic-nie-wprowadzającymi-do-treści narracjami. Miło z ich strony.
Postacie... ach. Może zacznijmy od Andromy, dla przyjaciół: "Andi". Główna bohaterka to użalająca się nad sobą idiotka, którą autorki usilnie próbują przedstawić jako silną, niezwyciężoną i błyskotliwą kobietę. W rzeczywistości, dziewczyna jest niezrównoważona emocjonalnie i psychicznie, w wielu przypadkach zachowuje się jak rozpuszczony bachor, ale oczywiście w innych wzbudza jakiś tam wymyślony respekt czy nawet strach. Ma bowiem drugą personę, tak zwaną "Krwawą baronową", która to jest żądną krwi bestią, gotową zabić każdego kto stanie jej na drodze.
źr. |
Obcowanie z Andi to praca na pełen etat i wymaga od czytelnika OGROMU cierpliwości. W każdym rozdziale z jej perspektywy zostanie bowiem wspominania jest dramatyczna przeszłość. Z jakiegoś powodu, autorki uznały, że tak traumatyczne przeżycie wymaga bycia opisywanym ZA KAŻDYM, PIEPRZONYM RAZEM, gdy do głosu dochodzi Androma. Czytelnik po pewnym czasie, ma ochotę sobie wydłubać oczy, lub znaleźć panie Alsberg i Cummings i na nie wrzasnąć "ZROZUMIAŁEM/AM! ANDI MA TRAGICZNĄ PRZESZŁOŚĆ! DOTARŁO! MOŻECIE JUŻ PRZESTAĆ O TYM PISAĆ!". Inną rzeczą, którą autorki CIĄGLE wspominają to fakt, jak Androma "straszliwie" cierpi, musząc zabijać. W kółko przywołuje twarze zabitych, a jednak dwie strony dalej nie ma specjalnych przeciwwskazań by podrzynać gardła kolejnym dziesiątkom osób. Wspomniałam już, że jest niezrównoważona, prawda? Jej kreacja przeczy samej sobie.
Jeśli chodzi o resztę bohaterów, to są tak płascy, nieciekawi i jednowymiarowi, że obcowanie z nimi, jest - jak możecie sobie wyobrazić - średnio interesującym przeżyciem. Co za tym idzie, więzi pomiędzy postaciami nie wzbudzają emocji, o wątku romantycznym już nie wspominając. Kochankowie wymieniają się jakimiś wzniosłymi, trzy-wyrazowymi zdaniami na rozdział, a jednak czytelnik ma uwierzyć, że dzielą epickie uczucie. Pozwólcie mi również zostawić żałosnego, głównego "Złoczyńcę" bez komentarza.
Styl autorek - czy raczej, kolejny element tworu, który woła o pomstę do nieba. Ich książka jest napisana w tak koszmarny sposób, że aż współczuję wszystkim, którzy wydali na nią swoje pieniądze. Jedną z cech pióra Alsberg i Cummings, jest fakt, że kobiety postanowiły co jakiś czas raczyć nas kwiecistym językiem. Co wiązało się ze sztucznie-głębokimi metaforami, wątpliwymi porównaniami (o których więcej za chwilę) czy powiedzonkami tak patetycznymi i wzniosłymi, że zdawać by się mogło, zostały skradzione z dramatów Szekspira. Nieadekwatne do sytuacji, kompletnie rujnowały lekturę i wzbudzały w czytelniku wstręt lub szydercze prychnięcia. Niektóre zdania brzmią tak niezręcznie, że naprawdę - nic tylko załamywać ręce.
Wiecie co wydaje mi się ironiczne? Fakt, że Lindsay Cummings, jak mówi mała notatka w książce, pracuje jako redaktorka. A jednak jej własne dzieło, jest tak mierne i pełne błędów, że wierzę, iż W OGÓLE nie przeszło przez proces redakcyjny. Dobry redaktor powinien był nakierować obydwie autorki i upewnić się, że całość jest logiczna. Tymczasem Zenith to parodia dobrze napisanej książki. Schematy, przewidywalność, zdania, które NIE MAJĄ SENSU, fakt, że autorki ciągle piszą o tym samym. Powtórzenia, źle dobrane epitety - brak poprawnej redakcji i korekty widać jak na dłoni i to już w pierwszych rozdziałach. Im głębiej w lekturę, tym wcale nie jest lepiej.
By nie wyjść na gołosłowną, pozwolę sobie przywołać kilka (z WIELU) przykładów bezsensownych zdań z książki:
- "Kiedy siedziała sama w swojej kwaterze, wydawał się zajmować zbyt wiele miejsca." - tak to realne zdanie z książki. Nie, nie ma żadnego sensu - również w kontekście całego akapitu, z którego zostało wyrwane. Skoro siedziała /sama/ w kwaterze, to jak ON, ktoś inny, miał zajmować zbyt wiele miejsca?
- "dosłownie zabili statek", myślę, że autorki nie wiedzą co znaczy słowo "dosłownie". Nie da się zabić statku, kochane wy moje.
- "Jednak umysł Andi był przetarty, pozbawiony fragmentów, które czynią ją śmiertelną." - ... słucham?
- "bardzo uwielbiam" - tak, brzmi bardzo poprawnie.
- "księżycowoszare oczy" - szkoda tylko, że księżyc w rzeczywistości ma brązowy kolor.
- "stworzyli kataklizm" - wątpię, by można było "stworzyć" kataklizm.
- "Spiralne, szklane wieże, które wzbijały się wysoko w niebo, ostre jak brzytwa i jednocześnie miękkie" - to wcale nie przeczy samemu sobie. W OGÓLE.
- "poprawiło mój nastrój", nie powinno być "mi"?
- "postanowiła nie zgłębiać tych wydarzeń" - czy wydarzenia można "zgłębiać"?
- "szedł za nią jak ruchoma ściana" - nie wiedziałam, że ściany mogą chodzić.
- "narodziny śmierci" - ... słucham?
- "jej głos zabrzmiał jak mruczenie demona, jak gruchanie diabelskiego ptaka" - przykład niesamowitego, wzbudzającego pożałowanie porównania autorek, które na siłę stylizują język na "wzniosły".
- "białe włosy w kolorze gwiazd" - nie trzeba mieć doktoratu z astronomii, by wiedzieć, że nie ma gwiazd w kolorze białym! WYSTARCZY TO SPRAWDZIĆ W GOOGLE NA LITOŚĆ BOSKĄ. Skoro już autorki zdecydowały się na science-fiction, to CZEMU WYMYŚLAJĄ TAKIE GŁUPOTY?!
- "wściekła jak zmokła kocica" - o tym chcę wspomnieć nie tylko dlatego, że brzmi niezręcznie, ale także przez wzgląd na oryginał, który brzmi: "angry as a wet feline". Feline to KOTOWATE, po polsku. Nie możecie mi powiedzieć, że to porównanie jest normalne.
- "dym [...] wędruje" - nie wiedziałam, że dym może wędrować.
Chcecie dostać próbkę tak zwanego "humoru" z książki? Chwytajcie:
"- Nadzieja to wściekła cipka - stwierdziła Gilly.
- Wyjaśnij mi, Gilly - powiedziała Breck, wzdychając - jak niby cipka może się wściekać?
Lira zaczęła się dusić od nagłego, niespodziewanego ataku śmiechu."
Styl jest koszmarny, nie zasługuje nawet na ocenę 1/10, bo to wciąż za dużo. Autorki mają tendencję do posługiwania się takimi perełkami jak "czeluście piekieł", "anioł śmierci", "ognie piekielne" i o ile być może w innym dziele nie raziłoby to tak bardzo w oczy, tutaj - owszem, razi. Kompletnie bowiem nie pasują do treści. Ach i nie zapominajmy o hipsterskich tendencjach Alsberg i Cummings to zmieniania imion na bardziej "niezwykłe". Przykładowo: w książce mamy Klaren (zamiast Karen), Aclisia (zamiast Alicia), Glorya (zamiast Gloria), Zahn (zamiast Zayn).
Szczerze, Zenith to jedna z tych książek, za której przeczytanie, autorki powinny płacić czytelnikowi, a nie na odwrót. Bo ilość szkód jakie pozostawia na psychice lektura powieści, jest nie do ogarnięcia. Poważnie, po jej skończeniu, czuję się tak, jakbym potrzebowała terapii, bo zmarnowałam na nią STANOWCZO ZBYT WIELE NERWÓW. Ale Zenith to również przykład tytułu, który udowadnia, że dane dzieło może osiągnąć szczyt popularności tylko przez fakt, jakie nazwisko widnieje na okładce. Nawet jeśli poziom faktycznej lektury jest karygodny. PROSZĘ, nie krzywdźcie się i nie marnujcie nawet sekundy na czytanie tego gówna. Nie warto.
1/10
Mimo że nawet na to "1" nie zasługuje.
Pozdrawiam,
Sherry
Zenith | Nexus
Książkę otrzymałam od Wydawnictwa We Need Ya. Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz