środa, 5 lipca 2017

Po pierwszym roku studiów

źr.

Cześć,

Rok temu, po maturze, napisałam notkę przemyśleniową o tym jak zmieniło się moje życie po egzaminie dojrzałości. Nadszedł nowy rok, lipiec i koniec pierwszego roku studiów, a ja trochę myślałam o tych dwóch semestrach i postanowiłam, że choćby dla siebie - by zachować w pamięci pewne rzeczy, napiszę posta o tym co się zmieniło, jak się zmieniło i czy koniec końców to były dobre zmiany.

Więc, czego się nauczyłam?



  • Druga opcja wcale nie musi być gorsza. Zanim rozpoczęłam studia na mojej aktualnej uczelni, byłam bardzo rozgoryczona pewnymi wydarzeniami. Wydawało mi się, że naprawdę będę bardzo cierpieć w trakcie studiowania, wyklinałam świat od najgorszych i takie tam. Ale okazało się, że... plotki nie zawsze są prawdziwe - ba, zwykle są przesadzone, a druga opcja może być równie rewelacyjna jak pierwsza, jeśli tylko na to pozwolisz i przebolejesz rozczarowanie. 

  • Nawet jeśli coś nie okazuje się takie, jak to sobie wymarzyłam, to nie oznacza, że rzeczywistość będzie gorsza. Jako że o studiowaniu marzyłam od czwartej klasy podstawówki, możecie sobie wyobrazić, że przez te wszystkie lata, w mojej głowie narodziło się sporo wizji mnie jako studentki i tego wspaniałego okresu, jakim miało być uczęszczanie na uczelnię. Owszem, rzeczywistość oczywiście nie sprostała moim uroczym wizjom, ale... okazała się wystarczająca. Bo ok - nie spełniły się moje powiedzmy "pragnienia", ale też nie spełniły się najgorsze scenariusze, jakie podsuwał mi mój świadomy-własnych-niedoskonałości umysł. A uwierzcie mi, moje obawy były katastrofalne, więc koniec końców, doceniam to co dostałam. 


źr.

  • Uczenie się tego czym się interesujesz jest rewelacyjne. Chyba do czasu kiedy zaczęłam studia, nie zdawałam sobie w pełni sprawy z tego, jak poprzednie szkoły: podstawówka, gimnazjum - nawet technikum, w którym bądź co bądź wybierałam profesję - rozszerzenia jednak zostały mi narzucone - cholernie mnie tłumiły. Studia o kierunku, który faktycznie mnie interesował i cieszył, nie tylko pozwoliły mi nauczyć się mnóstwa ciekawych rzeczy, które wchłaniałam jak gąbka, ale także sprawiły, że w sumie to nawet nie musiałam się niczego uczyć, bo mój mózg już po pierwszym usłyszeniu danych informacji uznawał, że to interesujące, więc przywoływanie wiedzy nie stanowiło dla mnie - wzrokowca/słuchowca żadnego problemu.

  • Pieprzyć bycie normalnym, bycie sobą jest fajniejsze. Na początku naprawdę starałam się nie być dziwaczną, nerdowską, zakochaną-w-książkach-i-serialach-i-komiksach sobą, która przytłaczałaby ludzi i odpychała ich od siebie. Ale z czasem sobie zdałam sprawę, że... to niekonieczne i męczące. Dlatego byłam tą dziwną, nerdowską sobą i wkrótce zdałam sobie sprawę, że to przyciągnęło odpowiednich ludzi, wiecie? Co więcej, na moim kierunku - ba, w mojej grupie, niemal każdy jest serialomaniakiem, poznałam też cudowną koleżankę-książkocholika, dzięki której umieram by poznać Sandersona, a wszystko to, bo byłam... sobą. I po raz pierwszy nie tylko nie zostałam przez to odrzucona, ale wręcz ludzie uznali, że jestem urocza. 

źr.


  • Wyjście ze swojej strefy komfortu jest przerażające, ale po pewnym czasie, okazuje się też baaardzo satysfakcjonujące. O Zeusie, co tam się działo na tych studiach. Zostałam zmuszona do uczestniczenia w zajęciach wymagających ode mnie jednej z niewielu rzeczy, które mnie przerażają na śmierć - publicznych wystąpień. To była tragedia, naprawdę. Katorga. Klęłam, złościłam się i niemal miałam załamanie nerwowe... na początku. A później z czasem, dostrzegłam, że to wyjście ze swojej strefy komfortu - jakkolwiek niezamierzone, pozwoliło mi trochę powalczyć z moimi lękami. I wiecie co? Po tych zajęciach, zauważyłam w sobie różnicę. Wystąpienia wciąż są moim słabym punktem, ale porównując siebie sprzed tych zajęć do siebie teraźniejszej, widzę znaczną różnicę i jestem cholernie z siebie dumna - że to przetrwałam, że się nauczyłam, że nie ugięłam się pod ciężarem lęków.

  • Klucz do sukcesu, to nie przejmować się za bardzo. Pierwsza sesja, ta zimowa, była dla mnie czymś... przerażającym. Obawiałam się wszystkiego, nawet jeśli wiedziałam, że z danych zajęć jestem niezła. Nic nie było w stanie mnie uspokoić. A później... po prostu sesja minęła, bez żadnych komplikacji. I w drugim semestrze wzięłam sobie tą naukę do serca. Przestałam się tak wszystkim przejmować. Chodziłam na zajęcia nie dlatego, że musiałam (bo ok, musiałam, ale!), lecz dlatego, że wiedziałam, że nauczę się czegoś nowego. Pilnowałam swoich ocen nie dlatego, że ktoś tego ode mnie wymagał, ale dlatego, że sama chciałam być z siebie dumna. I dzięki temu wyluzowanemu podejściu "będzie co będzie", sesja letnia nie była dla mnie katorgą, a czystym wyzwaniem, w dodatku takim, wobec którego podeszłam z energią i ekscytacją. Egzaminy poszły mi super-dobrze, dużo lepiej niż w zimowej - jeśli mam być szczera, a to do tamtej się pilnie uczyłam (natomiast to letniej, ledwo cokolwiek powtórzyłam, bo szczerze, to naprawdę mi się nie chciało - jestem leniwa, cóż poradzić) i to dało mi do myślenia. 

źr.


  • Da się przeżyć na trzech godzinach snu dziennie. Przez całe dziesięć miesięcy. Uwierzcie, testowałam na sobie. ALE! Czy się to opłacało? Cóż, miałam czas na czytanie, oglądanie serialów i przesiadywanie na tumblr i youtube przez parę godzin dziennie. Miałam czas na chodzenie na uczelnię, zwykle od rana do wieczora/późnego popołudnia. Miałam czas na wznowienie pasji i pogrążania się w hobby. I nie mówię, że spanie po trzy godziny jest zdrowe - bo  nie jest. Przez większą część czasu, o czym zaświadczą znajomi ze studiów, byłam jak zombie. Ale cóż, mój organizm szokuje i szczerze, czasami to niewyspanie było dobre. Bo będąc jak zombie, nie myślałam aż tak wiele o tym co powiedzieć, a co zachować dla siebie i w końcu mogłam pozbyć się kilku myśli z mojej głowy, które już dawno powinny zostać wypowiedziane. Negatywem będą zdecydowanie poranki - katorga i bycie zmuszonym do picia kawy/energetyków. A właśnie - dowiedziałam się czegoś o sobie, a mianowicie, że energetyki wywołują u mnie halucynacje, także od drugiego semestru pilnowałam się i oddałam tylko kawie. Mimo że jej nie cierpię. BARDZO. No ale cóż. Trudne czasy wymagają trudnych środków. A trzy godziny snu, u mnie były koniecznością. Bo w innym wypadku, musiałabym z czegoś zrezygnować. Z czegoś ważniejszego od snu. 

  • Nie warto podążać za tłumem. Znacie sytuację, gdy wybieracie powiedzmy jakiś przedmiot, tylko dlatego, że wasza koleżanka/kolega tam jest, a wy desperacko nie chcecie być sami? Taaa, nie polecam tego na studiach. Kluczem jest wybór tego co WAS interesuje, co DLA WAS jest dobre. Warto tu być egoistą, bo uwierzcie - ta straszna wizja samotności jest pozorna, a zajęcia mają być dla WAS perspektywą i to WAS mają czegoś nauczyć. 


źr.

Koniec końców, jestem zadowolona z pierwszego roku studiów, dumna z siebie i usatysfakcjonowana wyborem kierunku. Bo gdzieś tam w tłumie zawsze będą te szepty "kierunek bez przyszłości", "a co z pracą później", ale studia to wyjątkowy czas i nie wyobrażam sobie uczyć się czegoś tak na odwal się, tylko dlatego, że to przyszłościowy kierunek. Zresztą, w pierwszym semestrze było na moim kierunku kilku z takim podejściem i bardzo szybko się z nimi pożegnaliśmy, więc... to coś znaczy.

Mam szczerą nadzieję, że drugi rok będzie tylko lepszy, przyniesie jeszcze więcej wyzwań, szans i okoliczności, w którym mogłabym wyrazić siebie. Pierwszy, pod tym względem, naprawdę mnie nie rozczarował.

Pozdrawiam,
Sherry


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz